english version

galeria foto


         (text: 2001r.)Podstawą wszystkich moich podróży jest to, że wędrując nie planuję nic dalej jak dwie godziny naprzód. Dzięki takiemu podejściu to podróż dostosowuje się do mnie, a nie na odwrót. Dlatego nigdzie nie jestem zmuszony dotrzeć, zawsze mogę sobie odpocząć i zawsze mogę gnać przed siebie gdy czuję, że jeszcze mam siłę. Tak było i tym razem. W środę 11-07-2001 spakowałem wszystkie niezbędne rzeczy (takie jak: śpiwór, karimata, menażki, butla gazowa z palnikiem, nóż, kompas, aparat, jedna bluza i stara kurtka przeciwdeszczowa). Dzień wcześniej zrobiłem porządny serwis rowerowi z przeglądem wszystkich łożysk, naostrzyłem nóż i po południu wsiadłem w pociąg do Zakopanego. Po 14 godzinach w pociągu (784 kilometry z Gryfina), poskładałem rower (bo jechał ze mną w przedziale), założyłem sakwy i ruszyłem z samego rana w drogę. Moim celem było dotrzeć nad morze Adriatyckie.

Najpierw musiałem dotrzeć do przejścia granicznego w Łysej Polanie, kilkanaście kilometrów pod górę. Padał deszcz i było zimno, ale ja byłem cały zgrzany. Po przekroczeniu granicy ciągle w deszczu pod górę. Ale zdarzały się też zjazdy, podczas których ręce mi do kierownicy przymarzały, a woda z pod kół chlapała mi na twarz. Żałowałem wtedy, że nie mam błotników. Około południa się wypogodziło. Po 8 godzinach ostrego wysiłku dotarłem do Strebskiego Plesa (1350 m. n.p.m.). Objechałem prawie całe Tatry. Teraz nagroda pierwszego dnia podróży. 34 kilometry z górki. Ruchu na drodze prawie nie ma. Rozpędzam się do niesamowitych prędkości. Słońce świeci, a ja łapiąc komary w zęby, gnam zadowolony w dół. Po zjeździe czeka mnie przejazd przez Tatry niskie. Ale dziś już nie dam rady. Spię ponad 10 godzin, w starej stodole na sianku. Po takim całodniowym wysiłku od razu zasypiam. Tego dnia przejechałem 96 kilometrów. Wcześnie z rana, bez śniadania, po toalecie w lodowatym strumyku, ruszam dalej. Przełęcz ma wysokość 1238 m. Drugi dzień jadę ciągle w górę i na dół. Już mam trochę dość tej górzystej Słowacji. Ponieważ dużo jeżdżę na rowerze to wiem, że jazda głównymi trasami nie jest zbyt przyjemna. Dlatego zwykle podróżuję po trzeciorzędnych drogach. Tego dnia było bardzo ciepło. Jadąc bez koszulki, strasznie spaliłem sobie plecy, przez co nie mogłem spać. Pociłem się mocno i piłem bardzo dużo płynów (codziennie wieczorem ciemne piwo). Przez Słowację jechało się bardzo przyjemnie. Często przy drodze rosną dojrzałe czereśnie których nikt nie zrywa, jest bardzo dużo lasów, strumyków, drogi są puste, piwo jest tanie, a ludzie są mili. Gdy okazało się, że moja droga prowadzi przez poligon (na mapie nie zaznaczony) młody żołnierz bez problemu mnie przepuścił. Podnosząc szlaban krzyknął, żebym tylko żadnego czołgu nie ukradł. Tego dnia zrobiłem 115 kilometrów. Wieczorem rozpaliłem małe ognisko na wysepce, na rzece Krupnica i po kolacji (ryż z jogurtem - od dwóch lat nie jem mięsa), gdy się ściemniło ułożyłem się do snu, na mojej wysłużonej karimacie. Nagle do wody zaczęły wskakiwać jakieś zwierzęta. Prawdopodobnie bobry. Trochę się przestraszyłem, więc przeniosłem się 200 metrów dalej i spałem smacznie w zbożu. Następnego dnia jechałem już przez południową Słowację. Nie było tak górzyście i wszędzie rosły słoneczniki które wyglądały fantastycznie (wszystkie były skierowane na wschód).


W południe dojechałem do granicznej miejscowości Esztergom, w której znajduje się potężna Bazylika. W życiu nie widziałem takiego potężnego kościoła. Granicę przekracza się promem, który nie bez problemów pokonuje potężny nurt Dunaju. Cały czas dokuczał mi potężny upał, ale postanowiłem dojechać tego dnia do Budapesztu. Jechałem dość szybko szosą, po której jeździło bardzo dużo motocykli (na punkcie których mam fioła). Około godziny 21 byłem w centrum Budapesztu. Było masakrycznie gorąco, a po alejkach spacerowała cała masa ludzi. Tego dnia wypiłem chyba z 8 litrów płynów! Gdy jadłem kanapki z paprykarzem na bulwarze nad Dunajem, nagle zgasły światła. Co jest ? Nagle jakieś huki i błyski. Okazało się, że to pokaz sztucznych ogni. Część miasta zgasła, samochody się zatrzymały, a nad potężnym budynkiem parlamentu błyskały sztuczne ognie. Było to coś niesamowitego. Później pojechałem na Wzgórze Zamkowe. Cała masa wież i wieżyczek, potężne pomniki, rzeźbione poidełka i wszystko wspaniale oświetlone. Gdy przejeżdżałem koło jakiegoś reflektora, rzucałem ogromny cień na ścianę. Nie miałem gdzie spać, a że byłem już dość zmęczony (zrobiłem tego dnia 120 kilometrów i była już północ), rad nie rad położyłem się więc spać pod potężnym murem. Wstałem skoro świt. Budapeszt dopiero budził się ze snu. Miasto przykryte było jakby mgłą, ale okazało się, że to nie była zwykła mgła tylko smog. Postanowiłem przeznaczyć ten dzień na zwiedzanie Budapesztu (miałem przewodnik, który został wydrukowany w dodatku do gazety). Niedaleko Placu Bohaterów trafiłem na słynne węgierskie łaźnie. Po rozszyfrowaniu cennika kupiłem bilet (600 forintów za 2 godziny) i uderzyłem do środka. Tam 11 a reszta w zabytkowych pomieszczeniach. W każdym inna temperatura. Od 16 stopni w basenikach przy saunach, do 38 stopni w jakiś leczniczych basenach ze "śmierdzącą" wodą. Wyszedłem stamtąd jak nowonarodzony. Później przeczekałem największy upał w parku mocząc się co chwila w fontannie. Uliczny termometr pokazywał 42 stopnie. Około godziny 17 wyjechałem nie bez problemów z miasta. Muszę przyznać, że Budapeszt jest znakomicie przystosowany do jazdy rowerem. Cała masa ścieżek rowerowych, poobniżane krawężniki i dużo drogowskazów dla turystów. Moim kolejnym celem był Balaton, jezioro o długości 74 km. Nocowałem na niewielkiej górze nad jeziorem Valencei-to. Tego dnia zrobiłem około 70 kilometrów. W nocy potężnie dokuczały mi komary i było bardzo gorąco. Wstałem skoro świt. Dużą część dziennej trasy pokonywałem rano, zanim zaczynał dokuczać upał. Na Węgrzech podobało mi się to, że w miejscowościach stoją przy drodach pompy, pod którymi bardzo często się chłodziłem i moczyłem koszulkę (w której obciąłem rękawy). Balaton okazał się bardzo ciepłym jeziorem, woda jest czysta, ale ponieważ wszędzie jest lekki muł, przy kąpiącej się masie ludzi woda była mętno biała. Nad Balatonem każdy kawałek wybrzeża jest zagospodarowany. Jechałem wzdłuż jeziora kąpiąc się co chwilę. Wieczorem po południu zerwała się tak gwałtowna burza, że się jechać nie dało, a z drzew leciały ogromne ilości gałęzi. Z daleka dostrzegłem na wzgórzu ruiny jakiegoś zamku. Postanowiłem, że będę tam nocował. Przestało padać, ale cały czas grzmiało. Po kolacji, gdy się ściemniło, obserwowałem błyskawice. Tego dnia zrobiłem około 130 kilometrów. Rano obudził mnie deszcz. Cały mokry ruszyłem w trasę. Moim sposobem na deszcz była jazda. Jak się pedałuje to mimo, ze jest się mokrym ciągle jest ciepło. Skoro nie miałem namiotu to jechałem (bo lubię jeździć w deszczu). No i tak zajechałem do...



Przed zachodem słońca dotarłem do granicy. Okazało się, że dokumenty mi zamokły, a w paszporcie nie było widać pieczątki węgierskiego celnika. Po kilkominutowych poszukiwaniach pod jakimś specjalnym urządzonkiem, znaleźliśmy jakieś oznaki pieczątki, ale powiedzieli, że mnie nie przepuszczą dopóki nie będę miał suchego paszportu. No więc odpaliłem butlę i z godzinkę powoli, kartka po kartce suszyłem go nad ogniem. W końcu przejechałem, ale to nie koniec kłopotów. Ponieważ miałem tylko 200 marek, chorwaccy celnicy nie chcieli mnie wpuścić do swego kraju. Po kilkuminutowej dyskusji pokazałem im kartę do bankomatu (było tam 50 zł, ale oni nie wiedzieli) i po usilnych namowach przepuścili mnie. Zrobiło się już ciemno, więc spałem niedaleko, na polu koło kukurydzy. Tego dnia zrobiłem 140 kilometrów. Rano dojechałem do Koprownicy, gdzie zamieniłem walutę i zapoznałem się z cenami. Ruszyłem w stronę Zagrzebia. Jadąc, mijałem same wioski po drodze. Ludzie widząc mnie pozdrawiali i cieszyli się. Na początku zastanawiałem się czemu tak często trąbią na mnie samochody, ale potem zorientowałem się, że kierowcy też machają mi ręką pozdrawiając. Raz nawet dostałem darmowe bułki w piekarni, gdy dziewczyna dowiedziała się, że jadę z Polski. Po południu dojechałem do Zagrzebia, ale byłem tak potwornie zmęczony i było tak gorąco, że ominąłem centrum. Kupiłem w kiosku mapę, bo mi się skończyła i ruszyłem dalej. Wyjeżdżając z miasta spotkałem na drodze żółwia, który leżał na grzbiecie i machał łapkami. Uratowałem mu życie i ruszyłem dalej. Nocowałem nad bardzo czystą i ciepłą rzeką o dość zabawnej nazwie "Kupa". Kąpałem się w Kupie ha ha.. Ponieważ miałem teraz dokładniejszą mapę (1:500tys) mogłem jechać jeszcze bardziej bocznymi trasami. Jechało się bardzo przyjemnie. Czasami nawet nie było asfaltu. Droga była pusta i bardzo się kurzyło. Mijałem miejsca nazywane przeze mnie "miejscami typu raj". W bardzo czystej rzece "Korana", gdy chwilę stało się w miejscu, rybki podpływały do stóp i skubały coś z palców(prawdopodobnie brud), co strasznie łaskotało. Obok stał fajowy drewniany most, który wyglądał jakby miał się za chwilę zawalić. Znów zaczął się górzysty teren. Jechałem przez miejscowości, które były niezamieszkane od czasów wojny. Na ścianach ślady pocisków, popalone domy i ani żywej duszy. Najbardziej zaskoczyły mnie tabliczki z napisami "mine", co oznaczało miny. Jechałem tak przed siebie i około południa spotkała mnie niespodzianka. Przede mną była brama z tabliczką "zakaz wstępu poligon wojskowy". Ale ja w myśl mojej głupiej zasady "nigdy się nie cofaj", przecisnąłem się przez płot. To był mój błąd. Droga stawała się coraz gorsza. Las był gęsty i mimo upału w wielu miejscach było straszliwe błoto. Najgorsze jednak było to, że nie miałem ze sobą wody. Wreszcie droga tak zarosła, że musiałem prowadzić rower. Nogi miałem całe poharatane. O istnieniu domniemanej drogi mówiła mi jedynie lekko pochylona trawa. Po dwóch godzinach takiej wędrówki w upale miałem naprawdę dość. Położyłem się w cieniu i myślałem o rozpaleniu wielkiego ogniska, z nadzieją że odnajdą mnie jacyś żołnierze. Znalazłem jakieś roztrzaskane hełmy i beczki. Zebrałem się w sobie i ruszyłem dalej. Po jeszcze dwóch godzinach dotarłem do takiej samej bramy jak na początku. Co za radość mnie opanowała gdy ujrzałem asfalt. W pierwszej napotkanej wiosce wypiłem jednym duszkiem półtora litra wody (później mnie brzuch rozbolał, a w konsekwencji dostałem okropnego rozwolnienia). Odpocząłem trochę i pojechałem jeszcze trochę. Nocowałem na pastwisku dla owiec, u podnóża pasma gór otaczających Adriatyk. Tego dnia zrobiłem 145 kilometrów. O świcie obudziły mnie grzmoty i burza. Deszcz był bardzo intensywny. W kilka chwil cały przemokłem. Po poprzednich doświadczeniach zawinąłem dokumenty w śpiwór, a śpiwór w reklamówkę. Śniadanie kupiłem w samochodzie, który rozwoził jedzenie po okolicznych wioskach, ale tak potężnie padało, a ja nie miałem się gdzie schować, więc zanim zdążyłem zjeść bułki już zdążyły namoknąć. Nieznajomość języka sprawiła, że zamiast jogurtu kupiłem śmietanę. Tego dnia chciałem dojechać nad morze. Czekała na mnie przełęcz Alana 1406 m. n.p.m. Drogą spływała woda, niosąc ze sobą błoto i drobne kamyczki. Po czterech godzinach pedałowania wjechałem w chmurę. Było bardzo zimno. Ręce mi tak skostniały, że nie mogłem zmieniać przerzutek. Jeszcze dwie godziny pedałowania i dotarłem do przełęczy. Miałem nadzieję ujrzeć stąd morze, ale nie było nic widać na 15 metrów. Droga zaczęła przypominać nasyp kolejowy. Luźno porozrzucane kamienie sprawiały, że potwornie mną rzucało. Bałem się czy opony dadzą radę. Utrzymanie równowagi ułatwiał mi amortyzator. Ręce na stałe zaciśnięte na dźwigniach hamulców. Zjeżdżałem sobie tak powoli stojąc na pedałach i starając się jechać jak najbardziej miękko. Po godzinie takiego zjazdu, wyjechałem z chmury i ujrzałem wspaniały Adriatyk wraz z jego licznymi wysepkami. Zatrzymałem się na chwilę zrobić zdjęcie i zobaczyłem coś, co mnie zamurowało. Na bagażniku nie było śpiwora, tenisówek i ręcznika. Musiało to zlecieć jak zjeżdżałem po tych kamieniach. Najgorsze było to, że miałem tam paszport. Głodny, przemoczony, zmarznięty i zmęczony ruszyłem z powrotem. Jechać pod górę się nie dało, więc prowadziłem rower. Dobrze, że tędy nic nie jeździło i po pół godziny znalazłem śpiwór. Jeszcze z 10 minut marszu pod górę i postanowiłem zrezygnować z poszukiwania tenisówek i ręcznika. Totalnie wykończony zjeżdżam jeszcze raz w dół, tym razem co chwila spoglądając czy śpiwór się trzyma. Po 2 godzinach bez pedałowania, ciągle hamując dojechałem nad Adriatyk do miejscowości Stinica. Z tylnich klocków hamulcowych nic nie zostało. Byłem tak potwornie głodny, że zjadłem cały chleb i 0,4 kg kremu czekoladowego. Później z miejscowości Jablanac przepłynąłem promem na wyspę Rab. Początkowo wydawało mi się, że na wyspie nie ma ani jednej roślinki, ale gdy dojechałem do wspaniałej wypoczynkowej miejscowości, z pięknymi zabytkami i wąskimi uliczkami okazało się, że na wyspie rośnie mnóstwo roślin, drzew i krzewów. Wieczorem wreszcie upragniona kąpiel w Adriatyku. Okazało się, że woda jest bardzo ciepła i strasznie słona, przez co jest tak gęsta, że nie musiałem machać rękami żeby się unosić na powierzchni. Zapowiadało się na deszcz, musiałem więc znaleźć kawałek dachu nad głowę. W konsekwencji spałem na jakiejś budowie. Noc była bardzo ulewna. Tego dnia zrobiłem niewiele, 78 kilometrów, ale za to byłem rowerem na wysokości 1406 metrów. Sobotę postanowiłem przeznaczyć na odpoczynek. Rano zwiedziłem całe miasteczko. Nigdzie nie znalazłem garstki piasku, tylko skały, kamienie i głazy. Później wybrałem się (oczywiście z rowerem, co budziło zdziwienie turystów) na najwyższe wzniesienie na wyspie (410 metrów). Cały czas na niebie nie było żadnej chmurki. Było strasznie gorąco. W Adriatyku nie podobało mi się to, że wskakując do niego nie czułem wcale orzeźwienia. Woda była tak ciepła, że można było w niej siedzieć cały czas. Wieczorem pojechałem kawałek za miasto nad malowniczą zatoczkę z mnóstwem jachtów i tam nocowałem. Tego dnia zrobiłem 20 kilometrów. W niedzielę postanowiłem zmienić wyspę. Wróciłem więc promem na wspaniałą szosę, która biegnie wzdłuż całego Adriatyku. Jechało się wspaniale, cała masa zakrętów, mostów, wąskich przejść między skałami i ruch niewielki. Jechałem tak kilka godzin w upale przez wypoczynkowe miejscowości, podziwiając widoki i szybkie motory, które mnie często mijały. Po południu przez ogromny most wjechałem na wyspę Krk. Po typowo turystycznym popołudniu (lody, plaża, piwo, kobiety bez staników, słońce i fale) znalazłem sobie wspaniałe miejsce na nocleg nad samym morzem, nieopodal miejscowości Njvice, na niewielkim wzniesieniu. Noc była pełna gwiazd ciepła i bez komarów. Tego dnia zrobiłem 131 km. Następnego dnia dojrzałem na mapie jaskinię. Postanowiłem się tam udać przy okazji zwiedzając wyspę. Jadąc w południe, już od kilku dni zastanawiałem się co tak strasznie hałasuje w drzewach i trawie. W końcu, gdy zobaczyłem na drodze potężnego, bardzo ładnie ubarwionego konika polnego (po chorwacku skakańca) domyśliłem się, że to one. Koło miejscowości Rudine, w bardzo malowniczej zatoce zatrzymałem się na błotną kąpiel. Wysmarowałem się cały w słonym błocie, a ludzie początkowo śmiejąc się, później też zaczęli się sami smarować. Wyglądało to bardzo zabawnie. Byłem dość zaskoczony gdy nie mogłem się przez następne dwa dni uwolnić od dość przykrego błotnistego zapachu. Zwiedziłem jaskinię, która nie zafascynowała mnie aż tak bardzo (przyjemny był jedynie chłód).



Później postanowiłem udać się w kierunku promu który kursuje na kolejną wyspę Cres. Oprócz nadmorskich wypoczynkowych miejscowości w środku wyspy są małe wioski utrzymujące się chyba głównie z uprawy winogrona, którego wszędzie pełno rośnie (szkoda, że jeszcze niedojrzały). Po południu dostrzegłem dziwne urządzenie w wodzie. Okazało się, że to wyciąg narciarski. Od razu popędziłem tam, kupiłem bilet na trzy okrążenia wziąłem narty i podniecony czekam na swą kolej. Pierwszy raz w życiu na jakichkolwiek nartach, ale udało mi się wystartować za pierwszym razem. Było naprawdę świetnie. Wieczorem dojechałem do promu, ale robiło się ciemno i postanowiłem spać nad morzem. Ta noc także była gwieździsta i ciepła. (Dziś 70 km) Rano zapakowałem się na dość spory prom i przepłynąłem na wyspę Cres. Wyspa okazała się jeszcze bardziej górzysta niż dwie poprzednie. Ciągle było bardzo ciepło, ale ja powoli zaczynałem radzić sobie z upałem. Po odwiedzeniu głównej miejscowości udałem się na najwyższy szczyt Chorwackich wysp o wysokości 648 metrów. Rower musiałem zostawić u podnóża. Wchodząc, przedzierałem się przez setki koników polnych i wypociłem chyba ze dwa litry, ale warto było. Z góry wspaniała panorama i wiejący przyjemny wietrzyk. Wieczorem z miejscowości Porozina przepłynąłem promem na zachodnie wybrzeże. Znowu jazda nadmorskimi miejscowościami. Nocowałem w miejscowości Optaja w remontowanym pałacyku nad samym morzem. Tego dnia zrobiłem 70 km. Od tego momentu zaczął się oficjalny powrót do domu. Pedałując byłem świadomy tego, że z każdym obrotem korby jestem kilka metrów bliżej Polski. Trochę zaczęła mi nawalać tylnia przerzutka, więc w dość sporej miejscowości Rjeka odwiedziłem sklep rowerowy, ale nic nie kupiłem. Znów zaczął się kilkugodzinny podjazd pod górę (cały Adriatyk jest otoczony górami). Strasznie zmęczony dojechałem do miejscowości Delnice. Tam nocowałem nad jakimś stawem, ale do późna w nocy rozmawiałem z młodymi rybakami. Chorwacki język jest bardzo podobny. Ja im opowiadałem o swojej podróży, a oni mi o swoim kraju i trochę o wojnie, która tu była jak byli mali. Ruszyłem z samego rana. Bez problemów przekroczyłem granicę i byłem już w Słowenii.




Kraj okazał się bardzo podobny do Chorwacji. Całe mnóstwo wzniesień, lasów, same małe wioski z kościółkami górującymi nad miastem i bardzo czyste rzeki. Jechało się bardzo przyjemnie i czas mijał szybko. Musiałem jechać na północny zachód, bo miałem zamiar po drodze zajechać do Wiednia, a musiałem ominąć Alpy (gór miałem już dość). Jechałem więc spokojnie cały dzień mało ruchliwą trasą, cały czas pokonując niewielkie wzniesienia. Nocowałem za miejscowością Sevnica, dość wysoko w górach. Rozpaliłem ognisko, bo spodziewałem się dosyć zimnej nocy (i taka była). Bałem się trochę dzikich zwierząt, bo już kilkanaście kilometrów jechałem przez gęsty las, a asfalt zmienił się w utwardzoną drogę. Ale na szczęście nic poza dość niską temperaturą nie przeszkadzało mi w smacznym śnie. Tego dnia zrobiłem 145 km. Następnego dnia wcześnie rano zabrałem się do ostrej jazdy. Miałem przed sobą jeszcze mnóstwo kilometrów, bo droga powrotna była o wiele dłuższa. Bez większych przygód późnym popołudniem przekroczyłem granicę słoweńsko-węgierską.


Od razu dała się zauważyć zmiana terenu. Węgry są bardzo równinnym krajem. Kilometrami jechałem jak po stole, prostą drogą i wszędzie otaczały mnie słoneczniki. Wieczorem zmęczony w małej miejscowości Csesztreg wypiłem piwo i poczułem się tak zmęczony, że postanowiłem nocować gdzieś niedaleko. Przy wyjeździe z wioski dostrzegłem dwie ziemianki z słomianym dachem i drewnianą wieżyczkę, na którą się wdrapałem i słuchając koncertu U2 (z Berlina w jakimś Austriackim radiu) sporządziłem sobie ogromną porcję spaghetti. Tego dnia zrobiłem 163 km. Sobota zaczęła się od małego błądzenia, ponieważ cała masa węgierskich wiosek rolniczych jest połączona dużą ilością dróg. Ale nie przejmowałem się zbytnio. Jechałem w kierunku dużego austriackiego jeziora, gdzie dotarłem wieczorem.

Na granicy byłem zdziwiony, że była tylko jedna kontrola, ale to przecież już kraje Unii Europejskiej. W Austrii cała masa winogron, wszędzie tylko winogrona sadzone w ten sposób, że między rzędami jeździły wąskie ciągniki. Jezioro okazało się bardzo dobrze zadbanym rezerwatem przyrody. Wszędzie pełno ptaków, a także swobodnie biegających koni. Potem kąpiel w jeziorze, piękny zachód słońca i noc spędzona kilka kilometrów za miejscowością Podersdorf w stojących swobodnie snopkach siana. (dziś 155 km) W niedzielę, około godziny jedenastej dotarłem do Wiednia. Co tu dużo mówić, miasto jest wspaniałe. Na każdym rogu słychać muzykę, co jakiś czas śmieszni osobnicy grają na skrzypcach Vivaldiego.Wszędzie jeżdżą stylizowane na stare błyszczące bryczki. Podkute konie stukają o dokładnie ułożony bruk. Nie wspomnę już o wspaniałych, ogromnych pomnikach, gdzie jakiś muskularny olbrzym walczy z trójgłowym smokiem. Była niedziela, więc budynek parlamentu był zamknięty i mogłem się spokojnie wykąpać w fontannie przy wysokich filarach. Po południu udałem się do wesołego miasteczka. Było tam dosłownie wszystko. Kasyna, bungie, kilka rodzajów karuzeli, wielki słup na którym można doświadczyć dość sporych przeciążeń, ogromne koło z kabinami i wiele innych bajerów. Kupiłem pocztówki, coś do jedzenia i już nie miałem kasy, bo w Austrii wszystko jest dość drogie. Postanowiłem, że odnajdę pomnik nagiej kobiety o dość rubensowskich kształtach siedzącą w stawie (bo taki obrazek miałem na pocztówce). Po poszukiwaniach dojechałem do wiedeńskich ogrodów. Niestety rower musiałem zostawić na zewnątrz. Wewnątrz cała masa alejek pomiędzy bardzo starannie przystrzyżonymi krzewami, wiele pomników, wzory z kwiatów itp. Mój pomnik odnalazłem około dziewiątej i robiło się już ciemno. Okazało się, że zostałem zamknięty wewnątrz (bo ogrody są do dziewiątej) i musiałem przechodzić przez niemal trzymetrowy płot najeżony kolcami. Szczerze mówiąc nie wiedziałem gdzie jestem i postanowiłem że wyjadę z Wiednia jadąc cały czas na północ (miałem ze sobą kompas). Ale to nie było takie proste. Kręciłem się po jednokierunkowych uliczkach często jadąc pod prąd i oglądałem Wiedeń nocą. Około północy znalazłem się na jakiejś autostradzie gdzie zatrzymała mnie policja. "I've lost my way" powiedziałem, a oni trochę śmiejąc się ze mnie puścili mnie karząc zjechać z autostrady. W końcu późno w nocy wyjechałem z miasta i spałem gdzieś nad Dunajem nieopodal ścieżki rowerowej. Tego dnia zrobiłem około 80 km.

Następnym moim celem była Praga. Jechałem dwa dni przez Czechy robiąc w poniedziałek 100, a we wtorek 130 km. Czechy południowe są także dosyć równinnym krajem. Jechało się bardzo przyjemnie trzeciorzędnymi drogami i upał przestał już być taki okrutny (choć zacząłem się już do niego przyzwyczajać).








We środę dojechałem do Pragi. Od razu zaszokowała mnie bardzo duża ilość turystów. Kupiłem sobie klisze do aparatu (bo w czechach są bardzo tanie), później zwiedzałem stare miasto. Przy budynku parlamentu można było podokuczać nieruchomym strażnikom. Wieczorem, przez kamienny most, ledwo co mogłem się przecisnąć. Po zapadnięciu zmroku przejechałem się jeszcze raz po starym mieście, a później pojechałem na wzniesienie naprzeciwko miasta gdzie nocowałem obok wielkiego wahadła. Rano zbudziłem się przed wschodem słońca i podziwiałem ćwiczącego karate Azjatę. Później udałem się jeszcze na wieżę widokową i po południu opuściłem miasto. W Pradze nie podobała mi się jedynie mała ilość ścieżek rowerowych i strasznie wysokie krawężniki. Jadąc na północ teren robił się coraz bardziej górzysty. Wieczorem dotarłem do miejscowości Frydlant, gdzie za ostatnie korony napiłem się piwa. Nocowałem 10 kilometrów od granicy na dość sporej polanie. Ta noc dość dobrze utkwiła mi w pamięci, bo była całkowita cisza i pełnia księżyca. Co tworzyło wspaniały klimat. (120 kilometrów tego dnia).

Wreszcie w piątek rano przekraczam ostatnią granicę. Wieje silny południowy wiatr co bardzo ułatwia jazdę, więc tego dnia robię rekordową odległość 180 kilometrów. Zabawna sytuacja że nie mam mapy polski, więc w księgarni przerysowuję drogi na pocztówkę. Nocuję w miejscowości Łagów nad bardzo czystym jeziorem. Byłem już tu dwa razy rowerem więc stąd drogę znam na pamięć. Następnego dnia nie spiesząc się zbytnio, z świadomością, że będę dziś w domu jechałem trochę przygnębiony. W Myśliborzu złapałem jeszcze raz gumę i spotkała mnie przygoda z cyganką, która oskubała mnie z 6 zł, które mi zostały. Powiedziała mi, że imię mojej dziewczyny kończy się na literę 'A'. Ja na początku zafascynowany, po godzinie pedałowania, śmiejąc się, spostrzegłem, że wszystkie polskie kobiece imiona kończą się na tę literę. Wieczorem głodny i zmęczony dotarłem do domu. Gryfino przywitało mnie deszczem (padało następne trzy dni). Łącznie przez góry, lasy, pola, poligony, wielkie i małe miasta, autostrady i bezdroża, z wiatrem i pod wiatr, w deszczu i słońcu, o świcie i o zmierzchu, zrobiłem 2690 kilometrów i jestem bardzo zadowolony z mojej wyprawy. Ludzie się pytają, czy nie dokuczała mi samotność. Oczywiście, że myślałem czasem w nocy przy ognisku o kimś mi bliskim, albo monotonnie pedałując na prostej drodze, "wyłączałem się", wspominałem, marzyłem i nawet nie spostrzegałem kiedy przejechałem 30 km. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale nie czułem się samotny. Jadąc czułem się naprawdę wolny. Robiłem dokładnie to, na co miałem ochotę. Było naprawdę wspaniale. Te ponad godzinne zjazdy z zawrotną prędkością na ostrych zakrętach i kilkogodzinne podjazdy z nadzieją, że za zakrętem jest już przełęcz, gwieździste ciepłe noce z ogromnym księżycem, opuszczone zniszczone wioski, gotowanie ryżu na ognisku, jazda w ciepłym deszczu, gdy przed tobą rozpościera się tęcza nad ogromnym polem słoneczników, to są te chwile, do których często powracam w myślach i aż mnie dreszcze przechodzą.





               galeria foto