Zimno jest wtedy, kiedy jest zimno ...
lub
...w drodze na Mt. Logan cz.I
25 stycznia 2007
W linii prostej przeszedłem dzisiaj 2 km. Zajęło mi to cały dzień. Ale od początku. Tylko gdzie zacząć właściwie... Czy jest to nowa podróż czy może ja jestem częścią niekończącego się biegu zdarzeń?
Żeby zachować ciągłość rozpocznę w miejscu zakończenia poprzedniego pamiętnika.
Więc mamy wrzesień 2006, odpoczynek w Gryfinie po powrocie z Alaski. Połowa października lecę do Irlandii. Początkowo mieszkam z Agata w małej miejscowości Portalington (co. Laois). 3 tygodnie szukam pracy, robię film, przepisuję pamiętniki. Następne 3 tygodnie pracuję na polu golfowym. Jest ok, kosze trawę, śmigam ciągnikiem, praca na świeżym powietrzu. W grudniu znajduje prace w zawodzie, wynajmuje mały pokój w Kilkenny. Święta u Adriana i Maliny w Szkocji (Dunbar - na zachód od Edynburga). Po nowym roku dostaje samochód (żółte ferrari A4, renault kangoo zwany kangurem). Marzec 3 tygodnie w Polsce. Wiosna praca głównie w co. Sligo z weekendami w Cork.
Z Agatą nie wyszło. Koniec. Poznaję Sebastiana, doktora Czapkinsa i resztę załogi z Cork. Super czas w Irlandii. Dobra praca, świetna atmosfera w pracy. Śmigam autem wszędzie, nie płacę za wachę. Pracuję przy automatyce nowych stacji wody pitnej. Kasa ok, za telefon też nie płacę. Najlepsza robota jaką miałem. Kupuje dość tani bilet do Santiago de Chile na listopad (500 euro). Pod koniec wakacji spędzam 3 tygodnie w Polsce, przystanek Woodstock w Kostrzynie, lato filmowe w Ińsku, poznaje Idę. Od Marcina Gienieczko dostaje propozycje wyjazdu na Jukon w styczniu 2007. Oddaje bilet do Santiago. Po wakacjach pracuje w Galway, mieszkam z starymi kumplami z Gryfina i okolic. Planuje wyjazd na Mount Logan i zimowy Jukon. Przyjeżdża do mnie Ida i już nie wraca z powrotem. Dostaje dobrego laptopa z firmy. Robię filmy z Irlandii. Kupuje całą masę sprzętu na Logana. W grudniu kończę prace, Polska. W Warszawie Ida wpada pod samochód. Dzień w szpitalu. Prawdopodobnie tam łapie gronkowca. Święta - antybiotyki, zero treningu. 8 stycznia lecę do Vancouver. Zatrzymuje się u Marcina. Jestem chory.
Nie dogaduje się z kolesiem, z którym miałem na Jukon jechać. Nie lecę do Whitehorse, zostaję w Vancouver. Pracuje trochę przy odnowie domu. Poznaję Vancouver, śmigam na rowerze i na nartach. Uczę się na biegówkach. Pod koniec stycznia Marcin rano przed pracą podwozi mnie do Sqomish. Tu zaczynam moją przeprawę Garibaldi Neve. Jest jej drugi dzień, leżę w namiocie, popijam herbatę. Wczoraj nocowałem w takim domku nad Elfin Lakes to było dość ciepło. Teraz lekko poniżej zera. Z sankami idzie się bardzo ciężko i powoli. Wczoraj złamał mi się kijek (ale udało mi się to jakoś naprawić) i odłamało się kawałek wiązania które pozwala na łatwiejsze podchodzenie pod górkę. Ciężko było bo przecierałem szlak a dzisiaj spędziłem dużo czasu na walce z stromymi podejściami i zejściami. Dwa razy schodziłem po lawinisku. Od Elfin Lakes szlak, albo jakiekolwiek jego ślady niewidoczne.
26 stycznia
Herbatka, bananowe ciastka. 2000 metrów. Rano jeszcze trochę lawinowego terenu i od południa już tylko w górę. Dotarłem do lodowca. W miarę jak szedłem do góry, śnieg zmieniał się w lód i foki coraz słabiej trzymały. Na przerwie zjadłem paczkę fig + zielona herbata i chyba nie najlepiej to nie zadziałało. Zatrzymałem się w miejscu gdzie trzeba przerzucić się na raki. Zewnętrzna warstwa śniegu stopniała i później zamarzała, przez co stworzyła się taka centymetrowa skorupa. Wieczorem minęło mnie dwóch kolesi z małymi plecakami. Dotarli tu w jeden dzień a ja w trzy z tymi sankami i całą masą sprzętu. Pogoda znakomita, cały dzień słońce, przepiękne widoki. Czas na partyjkę szachów. Ciepły wieczór.
28 stycznia
Wczoraj wszedłem na Mount Garibaldi. Cudowna pogoda. Wejście od północy, dość stromo i miałem stracha. Mały szczyt i przepiękna panorama. Nocowałem wysoko, tuż pod szczytem. Dzisiaj powolny dzień, cały czas w dół ale jakoś mało sił. Nocuje w takiej małej chatce geologów. Nieopodal Garibaldi Lake.
Cały czas rozmyślam o Mount Logan i mam mieszane uczucia, które właściwie zależą od mojego samopoczucia. Mam listę co trzeba jeszcze mieć:
Rękawice, kuchenka pali średnio jeden litr na 3 dni co jest trochę dużo, namiot jest ciężki, śpiwór stary bardzo chłonie wilgoć, nowy polar i spodnie, dopasować buty żeby się stopa nie ruszała. Buty ok ale nie ma mowy o zjeżdżaniu w nich (jest jak w kapciach), większe sanki, jeszcze jedną baterie do aparatu zamiast gripa, kijki, termos mały, mata samopomująca, 35 obiadów, 35 gorących kubków, 35 batonów, 35 x 3 litry napoju energetycznego, 35 śniadań płatki owsiane, olej, sól, pieprz, skarpety, kawałek druta, zmienić mocowania do fok i pękniętą część wiązania, linka do czekana, papier toaletowy, zapalniczka x 4, klej, worki do pakowania.
Następnego dnia przeszedłem zamarznięte Garibaldi Lake i zszedłem na dół. To była katorga schodzenie z sankami stromym szlakiem w lesie. Przepakowałem większość ciężkich rzeczy do plecaka i niosłem sanki jak się dało. Na dole zdjąłem foki i zacząłem zjeżdżać. Straciłem kontrolę, bo plecak ciężki mokry a sanki zaczęły mnie pchać. Rozpędziłem się do niebezpiecznej szybkości i jedyną możliwością zatrzymania się była gleba. Jechałem chyba ze 40 km/h, dość poważnie się wywaliłem a sanki przeleciały nade mną jeszcze mnie szarpnęły. Przywaliłem nieźle głową, starłem sobie skórę na kości policzkowej. Przenocowałem już blisko drogi. Następnego dnia wróciłem na stopa do Vancouver.
Mieszkam dalej u Marcina. Przez 10 dni, chodzę codziennie na vimff (Vancouver International Mouuntain film festival).Fajna impreza. Na polsko czeskim dniu leci mój film. Znowu trochę pracuję na budowie, naderwałem ścięgno nie mogę ruszać ręką przez tydzień.
Przygotowuje sprzęt, naprawiam wiązania, kupuje sanki, jedzenie, nowe spodnie i jeszcze parę rzeczy. Pod koniec lutego lecę do Whitehorse.
28 luty. Whitehorse - schronisko
Rano przeszedłem się do miejsca gdzie wypożyczają telefony satelitarne. Było -34 stopni(odczuwalne -44). Myślałem że mi nos odpadnie. Wróciłem do hostelu i zaszyłem się w fotelu z herbatą i magazynem Nationale Geographic z 63 roku. Moje zwątpienie czy dam rade coraz bardziej rośnie. Trochę się boje, to jest przecież masakrycznie zimno. No ale nic, po południu ma zabrać mnie jeden koleś do Haines Junction który wpadł na chwilkę do hostelu rano, dzięki czemu nie musze się gramolić na stopa z całym moim sprzętem. No zobaczymy, telefonu satelitarnego jeszcze nie mam. Słońce pięknie świeci idę po coś do jedzenia i baterie o których zapomniałem, może termometr. Brrrrr. Dlaczego jest tak zimno?
1 Marca 2007
-20 stopni. Leżę już w namiocie w dwóch śpiworach, kalesonach, spodniach, bootkach, skarpetkach, dwóch koszulkach z długim rękawem, cienkiej bluzie polarowej, starym dobrym polarze i kurtce puchowej. Piszę ołówkiem bo długopis nie daje rady. Trzecia noc odkąd wyleciałem z Vancouver. Lubię ten czas w namiocie, pierwsze chwile po dopiero co zjedzonej obiado kolacji. Robi się nawet ciepło w niektóre części.
Obawiam się tez o świeżo wyleczonego (częściowo) zęba. W samolocie jak spadło ciśnienie zaczął mnie strasznie boleć. Coś tam zaczęło przeciekać, ale po chwili przestało. W Whitehorse szok. Zima. Najpierw wędruję do cargo odebrać narty i sanki. Wieczorem zimno zaczyna coraz bardziej dokuczać, szczególnie w nos. Chowam się trochę po sklepach co by się zagrzać. Rany ja nie przeżyję tej nocy, myślę sobie i szukam jakiegoś noclegu. Na szczęście jest miejsce w hostelu. Uff...
Dokupuję galon paliwa w magicznym sklepie "canadian tire", wybieram się jeszcze po sprzęt na lotnisko i wieczorem jestem w hostelu. W nocy zielona zorza polarna. Nad ranem -40 stopni. Po porannym spacerze końcówka mojego nosa jest biała. Później wpadł do hostelu koleś brodaty i okazało się że może mnie zabrać do Haines Junction. Załadowałem manatki na pakę i po dwóch godzinach wysłuchiwania opowieści 70cio letniego Marvea dotarłem do HJ. Marve pojechał dalej, bo mieszka gdzieś na odludziu bez prądu. Opowiadał jak mu wilki zagryzły psy. Przedstawił mnie jeszcze Nickowi który kilka lat temu zrobił East Ridge na Mount Logan. Super koleś z jakąś ogromną radością i mocą w oczach. Opiekuje się lodowiskiem do hokeya i mieszka w Haines Junction od 16 lat.
No i co teraz myślę... Wczoraj -40 w nocy, ile będzie dzisiaj? Co ja teraz mam robić i jak ja się w ogóle tu znalazłem?
Pobłąkałem się trochę po tej wiosce (800 mieszkańców), totalnie zdezorientowany, bo przecież nie ma mowy o wspinaczce w takich temperaturach, zapytałem się nawet o pracę na budowie. Wreszcie trafiłem z powrotem na lodowisko ogrzać się trochę. Opowiadam Nickowi o moich wątpliwościach, ale on mnie popycha żebym cisnął. Sam bardzo kocha góry. Postanowiłem jednak się przełamać i spróbować nocki w namiocie. Rozbiłem się nad rzeką na parkingu. Ze 20 minut zajęło mi rozbicie samego namiotu ponieważ skurczył się bardzo i rurki nie chciały wejść na swoje miejsce. Mój elektroniczny termometr nawet nie chce się włączyć. Jakoś gotuję, jem szybko i ładuję się w dwa śpiwory. Nie wiem jak zimno było w nocy, ale ani razu nie wystawiłem nosa spod śpiwora (przez co był cały oszroniony rano). Wygramoliłem się o 9 i pierwsze co, to poszedłem do biblioteki 200 m dalej. Tam się zagrzałem, sprawdziłem maila, zadzwoniłem do Marcina i postanowiłem wracać do Idy do Irlandii. Chciałem uciekać... W dodatku zachmurzyło się bardzo i zaczęło poruszyć. Wróciłem do namiotu, ugotowałem śniadanie i znów zacząłem się błąkać wokoło myśląc co robić. Dopiero o 15 Nick otworzył lodowisko gdzie miałem cały mój sprzęt więc posiedziałem w bibliotece i ciągle niezdecydowany patrzałem ile kosztują bilety z Europy na Karaiby (bo zapomniałem napisać że dostałem ofertę pracy w kwietniu na jachcie jako inżynier).
Gorąca czekolada i kawa postawiły mnie na nogi, spakowałem więc sanki i ruszyłem 7 km przez las do Ranger Station. Dobrze się szło bo szlak był dobrze utrzymany i wyrobiony przez skuter. Zerwała się linka do sanek ale jakoś dotarłem. No i leżę tu pod Ranger Station. Kuchenka padła, udało mi się tylko pół litra śniegu stopić i leżę. Zaraz się zwinę w kulkę, puszczę muzę i zasnę.
3 marca.
Urodziny miesiąca. Przepiękny dzień. Ani jednej chmury na niebie. W nocy -40, jednak udało mi się przenocować pod dachem. Wczoraj odprawiłem się u rangersów i samo południe stanąłem na stopa. Słuchałem muzy i marzłem. Najpierw podwieźli mnie kolesie co przygotowywali trasę na jutrzejszy wyścig psich zaprzęgów. Później znowu marzłem. Już myślałem że czeka mnie nocka, ale pojawił się ten sam koleś co mnie zabrał wcześniej. Tym razem wiózł toj-toja na metę wyścigu. Meta jest w nieistniejącej już miejscowości Silver City tuż nad Kluane Lake. Mieszka tu jednak jedna rodzina która utrzymuje kilka kabin dla turystów w sezonie. Miejsce przepiękne. Spytałem się czy mogę przenocować w warsztacie, ale miła starsza pani (o bardzo donośnym śmiechu) pozwoliła mi spać na podłodze w jednej z kabin. Wysuszyłem śpiwór, przepakowałem się jak trzeba i z rana gotów byłem do drogi. Uszedłem z jakieś 500m ale postanowiłem wrócić i obejrzeć wyścig. Pierwszy zaprzęg dotarł około 15. Około 17 ruszyłem. Od dziewczyn które mierzyły czas, dostałem kawałek przepysznego chleba bananowego (co właściwie było ciastem z orzechami) na drogę. Dwie kanapki dostałem od tej pani co pozwoliła mi spać i ruszyłem. Zaszło słońce a ja ciągle na środku Kluane Lake. Później przepięknie wyszedł księżyc (pełnia) za moimi plecami i oświetlał mi drogę. Dobrze się szło po zmrożonym śniegu. Przeszedłem po mostem (Alaska Highway) i zanocowałem gdzieś na brzegu Sims River Valley. Spodziewałem się -40 nad ranem. Brrr
5 marca
Jestem na samym końcu lodowca. Tworzą się tutaj formacje z lodu i pchanej przed lodowcem ziemi. Wczoraj mocno parłem do przodu chcąc zrobić jak najwięcej kilometrów. Wiatr w plecy. Dość duży odcinek był po czystym lodzie więc szło się super. I tak dotarłem w to miejsce wycieńczony i dzisiaj spędzam tu drugą noc. Rano przywitała mnie zamieć. Więc leżałem długo. Później całkowicie opatulony wydostałem się na zewnątrz i zacząłem budować mury obronne mojej fortecy. Plan dojścia do Logana padł wraz z maralami. Postanowiłem już nie przestrzegać moich dziennych racji żywnościowych i objadałem się czekoladą. Zjadłem liofizata i zaraz zjem drugiego.
Wieczorem się wypogodziło. Zapowiada się kolejna zimna noc. Kończę bo palce skostniały.
6 marca
Ociepliło się, albo mi się wydaje. Kolejny dzień zaczął się mizernie. Wieje i sypie. Jakoś w południe nagle znikły chmury i się przejaśniło. Postanowiłem ruszyć na pobliską górę. Spakowałem się, stopiłem śnieg na picie i cisnę. Jak doszedłem do podnóża góry nagle zaczął sypać gęsty śnieg. Zmienił się też wiatr tak jakby na południowy. Nie było mowy o górze. Powrót. Ślady zupełnie zasypało, widoczność niewielka. Z pomocą GPS docieram z powrotem do namiotu. Chowam przykryty już warstwą śniegu śpiwór (a miał się suszyć) i dobudowuję kolejną ścianę mych murów obronnych. Pierwszy raz od wielu dni myję zęby. Żeby to zrobić musiałem rozmrozić pastę. Cały czas sypie. Odśnieżam namiot, sprzątam trochę moje śnieżne królestwo i od 18 leżę w namiocie. Zjadłem dzisiaj dwie czekolady i coś się zapowiada na kolejną do snu. Cały czas sypie.
8marca
Dzień Kobiet chyba. Wieje, śpiwór jak bryła lodu. Dobrze że mam dwa. Nowy mały Marmot bardzo dobry, służy jako wewnętrzny, ale stary strasznie chłonie wilgoć. Wczoraj bardzo zimna noc, nie mogłem rozgrzać nóg... Rano już miałem się ewakuować, ale się pięknie wypogodziło. Zrobiłem picie, spakowałem się w plecak i ruszyłem na pobliską górę. Wszystko szło dobrze, sam sobie wyznaczałem trasę i powoli na nartach grzałem w górę. Widoki przepiękne na dolinę po drugiej stronie, zamarzniętą rzekę i moje pole lodowe na którego środku się rozbiłem. Do szczytu nie dotarłem z powodu wiatru który się pojawił na grani na wysokości około 2000m i braku czasu (ryzykowne dość byłoby wracanie po ciemku). Porobiłem trochę zdjęć i zacząłem zjazd. Jako że kiepskim jestem narciarzem, zjeżdżałem w fokach, co szło całkiem dobrze. Zaliczyłem ze dwie gleby a przy trzeciej wypiął mi się but (tak się wydawało). Patrzę a to wiązanie się zupełnie połamało. Odpadł ten uchwyt trzymający piętę. Widocznie ten plastik nie radzi sobie z niskimi temperaturami. Zresztą to chyba normalne. Mój statyw też rozsypał się w drobny mak. No więc jakoś przywiązałem nogę do narty i awaryjnie o zmroku dotarłem do namiotu z decyzją o jutrzejszym powrocie. W nocy miałem nadzieję na zorze polarną. Lecz niestety przyszły chmury i padał śnieg. Dziś od rana zasuwam pod wiatr. W goglach i rękawicach przeciwwiatrowych cały dzień. Lód zbrylał mi się pod nosem, śniegu też więcej więc szło się znacznie wolniej. Mimo że szedłem cały dzień nie udało mi się dotrzeć do drogi. Wykopałem dziurę za malutką górką i rozbiłem się. Jak tylko to zrobiłem wiatr się znacznie nasilił i wieje teraz mocno. Na kolacje jakaś potrawa do której się wrzuca masło orzechowe i już leżę w moim zbrylonym śpiworze wśród sterty innych gratów.
10 marca
Haines Junction. Wieczór, pada śnieg. Ciepło, -10. Ostatnia noc w dolinie rzeki Slims River była bardzo wietrzna. Namiot dobrze się spisał. Rano ścianki przygniatał śnieg i wszystko co zostało na zewnątrz było zasypane. Odkopałem się jakoś i ruszyłem w żółtych goglach (znacznie poprawiających rzeczywistość). Z muzą na uszach co by zagłuszyć huk wiejącego wiatru. Wkrótce się poprawiło, przejaśniło się też, mogłem zdjąć puchową kurtkę i spodnie. Około 13 dotarłem do Alaska Highway i wędrowałem jeszcze wzdłuż niej na zachód. Nic nie jechało. Zatrzymałem się na zjeździe do zamkniętego Visitor Center i za chwilę zatrzymał się radiowóz (którego właściwie nawet nie łapałem). Co robisz - pyta się oficer. Łapię stopa mówię i mimo że cały tył miał zawalony i wiózł dwójkę ludzi z wypadku, załadowaliśmy moje graty, które wydawały mi się cięższe niż tydzień wcześniej i pojechaliśmy do Haines Junction. Wyładowałem się tuż przed drzwiami do magazynu do lodowiska hokejowego. Pracował tam już inny koleś, ale pozwolił mi wszystko wysuszyć a później nawet mogłem wsiąść prysznic w szatni. Postanowiłem zanocować na parkingu tam gdzie kiedyś i następnego dnia ruszyć w pobliskie góry. Śpiwór nie wysechł do końca przez te kilka godzin, noc była zimna, rano -30. Tylko o wschodzie pokazało się słońce a później cały czas szaro i pochmurno. Odwiedziłem bibliotekę, wieczorem obejrzałem jakiś kanadyjski film o bezsenności i już leżę w namiocie na moim parkingu i słucham sypiącego śniegu. Dosuszyłem śpiwór, więc powinno być ciepło dzisiaj. No i wymyśliłem że jutro spróbuje złapać stopa do Haines. Co będzie jutro - zobaczymy. Kończę bo mam zamiar dokończyć "człowieka w labiryncie" (fantastyka) skoro ręce nie marzną i komfortowo się czyta.
12-III
Haines - Alaska. Długopis pisze bez trudu, płomień dogasa w zakręconej dopiero co kuchence. Słychać wodę. Ciepło, 0 stopni. Po całodniowym łapaniu stopa na zasypanej śniegiem drodze zabiera mnie kobieta z Haines. Na granicy poszło bez problemu. Około 22 dotarliśmy do Haines i rozbiłem się w malutkim parku w samym sercu miasta. Spało się super. Dzisiaj po porannej wycieczce dookoła miasta cały dzień spędzam w bibliotece oglądając atlasy, albumy i przeglądając książki. Super przyjemna biblioteka. Wieczorem film "ground truth" przeciwko wojnie w Iraku. Amerykański dobry dokument, który jednak nie zostanie puszczony w telewizji. Wieczorem byłem na piwku w barze. Wtopiłem się w mała społeczność Haines, która spokojnie żyje sobie bez natłoku turystów, który już wkrótce zacznie tu docierać drogą, wodą (statki pasażerskie) i z powietrza. I tak siedzę sobie czekając aż zaparzy się kolejny liofizat z uszczuplających się szybko zapasów z Logana. Jutro prom na południe.
13-III.
Na promie. Stoimy 15 mil od Janeu - Stolicy Alaski. Fajnie się płynie, piękne widoki, pogoda słaba, pochmurno, czasem pada śnieg. Korzystając z okazji wziąłem prysznic i suszę swoje rzeczy tu i tam. Za godzinę płyniemy dalej na południe.
14-III-07
Ketchican. 4te co do wielkości miasto Alaski i wysunięte najbardziej na południe. 6 godzin do Prince Rupert. Bilet na prom miałem tylko do Petersburga, ale nie chciało mi się o piątej rano wysiadać a biletów nie sprawdzali więc popłynąłem dalej. Nie wysiadłem też w urokliwej miejscowości Wrangler. Wysiadłem dopiero w ostatnim porcie gdzie zatrzymuje się prom przed tym jak płynie do Bellingam (washington state) omijając całą Kanadę. Pogoda fatalna, sypie śnieg ale jest ciepło przez co chlapa gigant. Udało mi się przepakować z dwóch worków w jeden i tak z plecakiem, nartami, ciężkim workiem i torbą foto wylądowałem na terminalu promowym. Do centrum ze dwie mile a ja lewo co 100 metrów jestem w stanie przejść. Jakoś nie chciało mi się nikogo prosić i zostawiłem czekany, narty, kijki, raki i ten ciężki worek na skraju lasu niedaleko od promu i poszedłem w całej tej chlapie na miasto. Małą miałem ochotę na chodzenie z ciężkim plecakiem więc wylądowałem w bibliotece do 20 czytając komiks o 9/11. Później wlazłem na pobliską górę i rozbiłem się na skraju lasu. Teraz już relaksik, barszczyk, muzyczka i zsuwający się śnieg po ściankach namiotu.
16-III-07
Po dwóch dniach deszczu ze śniegiem w Ketchican, znów jestem na promie. Za parę godzin Prince Rupert i Kanada. Wczoraj spotkałem Dana na mieście który zaprosił mnie do domu. Przypadkowo jednak trafiłem do domu po drugiej stronie ulicy gdzie poznałem ciekawego kolesia urodzonego w stanach ale mieszkającego przez wiele lat w Izraelu. Kucharz pracujący na promie Columbia (tym samym którym tu przypłynąłem). Bardzo ciekawa chata tuż przy moście pod którym tak zwana drabina dla łososia (żeby łososie mogły pokonać silny nurt). Dana niestety nie było. Wróciłem do namiotu, całą noc padało. Namiot dobrze daje radę. Pobudka o 5.30 i na prom. Autobusy (sypiące się busy) darmowe w miesiącu marzec. 3 linie kursujące co godzinę. Odpływamy w deszczu. Tylko jedna osoba na zewnątrz poza mną. Facet który spędził tu 15 lat. Ostatecznie, wzdychając ciężko, przeprowadza się do Kalifornii. Ja suszę sprzęt, biorę prysznic, podkradam termos kawy i byczę się na rufie.
17-III-07
Jestem mniej więcej w połowie drogi do Prince George. Minus kilka stopni. Cudownie czyste niebo na którym pojawiają się gwiazdy a później świeży księżyc planuje gdzieś wyjść zza wzgórza. Rozbiłem się na śniegu za mostem. Po kolei to wyglądało tak. Dopłynąłem deszczowym promem do Price Rupert. Widziałem dwie orki po drodze, ale nie udało się ich sfilmować. Cały czas padało. Przeszedłem bez problemu kanadyjską kontrolę, zarzuciłem wszystko na plecy i jak wielbłąd kroczę w kierunku miasta (jakieś 3 km). Jeden koleś z SAR dużym pickupem zatrzymał się jak zobaczył mnie idącego z tym wszystkim (naprawdę musiałem ciekawie wyglądać z całym tym dobytkiem). Więc wrzuciłem syf na pakę i w moment byłem w bibliotece. Cały czas pada. Dzisiaj uczta, pilzner, nocka w hostelu (Pioneer Hostel - 14 $ za dobę) i deszczowa wycieczka po mieście (które okazało się kolejną wsią). Cały mokry zjadłem dwa kawałki halibuta i frytki. Wieczór na necie w hostelu próbując zaplanować przyszłość i zorientować się jak loty do st. Maarten. Do British Airlines się nie dodzwoniłem (a wisiałem dokładnie pół godziny na słuchawce). Całą noc padało. Spałem na poddaszu. Hostel prawie pusty, bardzo przyjemnie. Rano dodzwoniłem się do BA gdzie dowiedziałem się że nie mogę przebukować lotu do Polski. Szok. Cały plan padł. No więc jadę na stopa. Najpierw tata (muza Pink Floyd) i mama (muza Red Hoci) + syn, zabrali mnie do ( ? ). Wylądowałem za miastem, wsunąłem dużą paczkę orzechów i jakieś 3,5 h czekałem na następnego stopa. Fajnie się jedzie wzdłuż Seekna River, góry wokoło a im dalej na wschód tym więcej śniegu. Później przy blusie dojechałem tutaj. Łapałem stopa jeszcze z 30 minut ale zdecydowałem się na nocleg. I tak leżę czekam na obiad i spadające gwiazdy. Dobra przerwa na jedzenie
Było to "katmandu curry", jeden z lepszych liofizatów jak dla mnie. Jedna spadająca gwiazda, ale za to jaka, już tak dawno nie widziałem żadnej. Co się ze mną dzieje i o co chodzi z tą miłością? Czy rzeczywiście dla niej żyjemy a jak nie dla niej to po co właściwie? Człowiek jest chyba jakiś nienasycony. Niektórzy ludzie z rodziną zazdroszczą wolności tym wolnym, a wolni zazdroszczą rodzinnego życia. Na bank muszą być jakieś sposoby żeby to pogodzić. Po prostu robić jak serce podpowiada, nie ulegać stereotypom i powinno wyjść. Taki jest chyba mój plan.
Dostałem od Idy list na drogę. Ciągle pachnie (jedna z tych kobiecych sztuczek). Czytam go czasami. Chyba powinienem więcej rozmyślać bo ja tylko muzyki słucham. Jak czekam na stopa to bez sekundy przerwy słucham muzy. Czasem się łapię na tym że tańczę na poboczu zapominając o wszystkim. Czasem przegapię parę aut.
Dobra, pogapię się w niebo i posłucham muzy i mam nadzieję zobaczyć słońce rano (choć zapomniałem mu powiedzieć do jutra o zachodzie). Dobranoc.
18-III-07
Gdzieś w połowie drogi do Vancouver. Siedzę w pubie, piję piwo. Dziewczyna napełnia mój izolowany pojemnik wodą z lodem jakbym mało miał topienia śniegu. Rano po 2,5 piosenki złapałem tych samych ludzi z którymi jechałem wczoraj. Zawieźli mnie na południowy kraniec Prince George, gdzie po chwili wylądował następny autostopowicz. Młody koleś, wracał z imprezy weekendowej, jeszcze go grzybki trzymały. Miał jakieś 100 km do domu. Dałem mu kurtkę puchową do ubrania bo tak wylądował w flanelowej koszuli i zaczął się trząść. Złapaliśmy jedną jazdę 20 km (na moje narty). Stopiłem dużo śniegu i napoiłem biedaka i złapaliśmy kolejną jazdę do (q ?). Dave poszedł do domu a ja jeszcze tkwiłem przez 2 godziny na stopa bez skutku. Kupiłem orzeszki i 900 g ciastek których na szczęście nie zjadłem wszystkich na raz. Rozbiłem się jakieś 100 m od drogi w nieprzyjemnym dość miejscu, ale cóż. Popijam piwko i mam luz. Za chwile czas na gotowanie kolacji.
Piątek 31-III-2007
W pociągu z Wrocławia do Szczecina. Wschód słońca. Właśnie wjechaliśmy na stację Krzyż. Odjazd o 7.03.
Wróciłem z Logana do Vancouver. Ostatniego dnia jazdy na stopa po 2 godzinach udało się złapać ludzi jadących aż do przemieści Vancouver. Było to prawie 600 km. Super się jechało olbrzymim Fordem pick-upem. I cieszyłem się bardzo, że nie muszę łapać stopa w tym deszczu. Na koniec sky-trinem dojechałem do centrum, B-line na południe i z wieczora byłem u Marcina. Zacząłem prać wszystkie smrody i siebie i do późna siedziałem na necie. Rano obudził mnie telefon od Marcina. Okazało się że zabrał się już za remont nowego domu i potrzebuje pomocy. 2 dni wcześniej przyjechał Jacek i tak po raz kolejny trafiłem do pracy. Całe dnie noszę gróz, targam deski, rozwalam ściany i takie tam. Nie jest źle, po prostu pracuję. Mam gdzie spać, dobre jedzenie i leci dzień po dniu. Okazuje się też że nie mogę przebukować mojego biletu powrotnego, pozostaje mi więc czekać do tej pracy na Karaibach. W Vancouver cały czas leje.
W sobotę Marcin zabiera nas na kolacje a później do siebie do tego mieszkania z basenem na dole. Otoczeni kolekcją najlepszych trunków Marcina, nie wiem jak, upijam się straszliwie z Jackiem. Rano okazuje się że dziura w ścianie i zniszczona rzeźba Marysi. Nic nie pamiętam oprócz tego że się siłowaliśmy na rękę. No nic, pakuję manatki i kończę pracę dla Marcina. Jestem straszliwie zatruty, cały dzień zwracam, nic nie mogę jeść ani pić. Wieczorem docieram do moich znajomych Turków, Emrah i Shinez. Zamiast się przywitać od razu biegnę do kibla po jeździe windą na 20ste piętro. Shinez ratuje mi życie swoja zupą, do późna siedzę i szukam tanich lotów do Europy. Następny dzień to piękna wiosna. Błąkam się po Vancouver, zwiedzam to czego jeszcze nie zobaczyłem. Dalej szukam lotów. Wieczorem bookuje bilet do Londynu (zoom airlines) i do Wrcocławia (central wings). Jestem grubo na debecie na karcie kredytowej. Kolejnego dnia ide 4 godziny na piechotę do Mirka, po drodze wysyłam czarny worek rzeczy do Polski (przez tanią linię przesyłkową, bo limit bagarzu to 20 kg). Wieczór spędzam z Emrah i Sinez. Emrah jest z Istambułu, wyemigrował parę lat temu, pracuje jako informatyk. Super koleś. Shinez, jego dziewczyna też jest z Turcji. Zwiedziła swój kraj na motorze, super gotuje a jest tu od kilku miesięcy i szuka pracy. Emrah robi super herbatę, najlepszą na świecie. Ma nawet oryginalny czajnik z Turcji.
Dzień lotu. Rano zanoszę Grześkowi narty żeby mi je sprzedał i w drogę. Lecę o 17. O 10 rano jestem w Londynie. Tu czekam do 21 i lecę do Wrocka (gdzie jestem po północy). Jakaś para podwozi mnie do nocnej linii i docieram na dworzec PKP. O 3.20 pociąg do Szczecina. Na dworcu kupuję pite z serem ale oddaję ją bezdomnemu. Wypłacam 500 zł z bankomatu kartą która jutro traci ważność. Zapiekanka smakuje bosko.
Za Poznaniem budzi mnie konduktor. Wstaję i przerażony klepię się po kieszeniach szukając portfela. Robi mi się gorąco. Patrzę, kieszeń przecięta, portfel na siedzeniu. Bilet jest, kasy nie ma. Po głowie się drapię jak to możliwe. Wracałem z Kaukazu mnie okradli w pociągu, wracałem z Alaski mnie okradli i teraz też. Morale mi padły, nawet moja ulubiona piosenka nie pomogła. Zginęła też kanadyjska karta kredytowa która i tak już jest na maxymalnym debecie i ta karta do mbanku co jutro traci ważność. Na szczęście została Irlandzka karta kredytowa bo byłbym nieźle udupiony. Muszę jeszcze kupić bilet na Karaiby. No więc za parę godzin będę w Gryfinie. Słońce ładnie wzeszło, może być ładny dzień.
11-VI-2007
Bermuda international airport
Siedzę sobie na lotnisku, słucham Raiohead i co chwila krzywiąc się z bulu przesuwam ręką szczękę. Czekam na opóźniony samolot do Londynu. To był mój ostatni dzień pracy na "Highland Breeze". Dopłynęliśmy tu spokojnie z Newport w piątek w nocy. W sobotę wybraliśmy się całą załogą na brzeg (Saint George) zaimprezować trochę. No i oczywiście musiało się coś stać. Zaatakowało mnie dwóch kolesi gdzieś w ciemnym rogu. Nie wiem ile miałem kasy ale nie więcej jak 10 $. Dostałem strzała od większego byczka, niewiele pamiętam, w zasadzie same uderzenie ledwo pamiętam. No fakt jest taki że na tym się skończyło, stwierdziłem że nic się nie stało takiego żeby zacząć się bić z nimi, nic mnie nie bolało, nie chciałem ostatniego dnia żadnych kłopotów, uśmiechnąłem się i odszedłem. Dopiero następnego dnia odezwał się ból w szczęce. Nic nie mogę jeść co nie da się zmiażdżyć językiem o podniebienie. I dzisiaj jest poniedziałek i boli najbardziej. Uciekłem z jachtu przed lunchem bo i tak nie byłbym go w stanie zjeść. Więc już drugi dzień prawie nic nie jem. Na necie sprawdziłem co to może być i chyba mi szczęka z zawiasów wyskoczyła czy coś. Mniejsza już o to. Wracam do Irlandii. Nie wiem czy wyrobie się na lotnisku w Londynie żeby zmienić samolot.
Ale patrzę do góry a opowieść kończy się na podróży do Gryfina. Więc trochę ją uzupełnię...
Więc 5 dni w Gryfinie, dzień w Warszawie, i lecę do Cork. Odwiedzam kogo się da, wycieczka na West Cork, i na Wielkanoc jedziemy do Galway. Jak zwykle impreza, i śniadanie wielkanocne w plenerze. Zostaje z Idą, płyniemy na wyspę Inishman, nocujemy w namiocie koło starego fortu, później autostopem na Konemare, i stopem z powrotem do Galway. Super czas, piękna pogoda i w ogóle super (o konsekwencjach później).
No i lecę do pracy na jacht. Model Swan 112. Z tego co widziałem na Internecie to cudo. Jakoś po przesiadce w Nowym Jorku (i kilkugodzinnym wypadem na miasto), później w San Juan, docieram do ST. Maarten. Kapitan odbiera mnie z lotniska więc nie musze się szukać ... Od razu płyniemy do Antigua. Tam spędzamy tydzień. Wbijam się w swoje obowiązki. Jacht jakoś wielkiego wrażenia na mnie nie zrobił. Fajny, fajny ale trochę to nie takie żeglarstwo o jakim myślałem. Nie ma żadnej pracy z linami, wszystko obsługują silniki hydrauliczne. Dwa generatory w siłowni, silnik główny jakieś 300 kW, sterownik do alarmów, sterownik do hydrauliki, sterownik do rozdziału mocy, i jeden mały sterownik dla pneumatyki i tyle. Tydzień na Antiga mija bardzo fajnie, poznaje załogę i okolice. Antigua to także dobre nocne życie. Jedna przygoda warta zapisania, mianowicie jak Tony zostaje sparaliżowany przez meduzę (portugalska prawdopodobnie). Więc któregoś dnia popłynęliśmy na plaże naszą małą motorówką. Ja, Tony i Lidia. No i wszystko było pięknie ale Tony spotkał się z meduzą. Po kilku minutach dostał konwulsji i miał problemy z oddychaniem. Wracamy więc prędko, ale jesteśmy jakieś pół godziny od cywilizacji. Tony zwija się i dusi na dnie naszej małej motorówki z jakże za małym teraz silnikiem. Lidia wzywa pomoc przez radio.
Na szczęście w tym tygodniu były regaty jachtów klasycznych więc pomoc jest w pogotowiu i zjawiają się szybką motorówką po chwili. Tony dostaje adrenalinę i walium. Zeskrobują z niego resztki meduzy (która jak parzy miałem się też okazje przekonać trzymając Toniego). No ale na szczęście wszystko kończy się szczęśliwie. Tony jeszcze parę dni dochodzi do siebie.
No nic po tygodniu na Antigua zaczyna się tak zwane "delivery" czyli dostarczenie jachtu do Newport (dwie godziny na północ od Nowego Jorku). Na ten czas jest inna załoga i ze starej zostaje tylko ja i Tony. Super czas, dużo żeglujemy i jest naprawdę fajnie.
Dużo też wolnego czasu, staram się uczyć, czytam instrukcje, śpię, oglądam filmy w kabinie właściciela i wyleguje się na pokładzie. Po kilku dniach żeglugi docieramy na Bermude gdzie pogoda nas zatrzymuje na kilka dni. Załoga jest kapitalna, jest nas 7dmiu chłopa i nie ma żadnych problemów. Wreszcie opuszczamy Bermude i pierwszego maja jakoś docieramy do Newport, tuż przed załamaniem pogody. Każdy sprawdza maila, sprawdzam i ja... no i mała niespodzianka. Ida jest w ciąży. Jest 4 ta rano, poczwórna łiski z kolą, i jakoś dociera do mnie (albo i nie). No nic ... taki mały zwrot...
Newport to czas pracy w takiej stoczni dla jachtów. Wyciągamy jacht z wody na regeneracje dna, na ten czas mamy wynajęty dom w Newport razem z Tonym, dostajemy nawet wypożyczony samochód na dojazdy do pracy. Pracujemy codziennie od 8 do 17 i leci. Remontujemy to i tamto, wymieniamy brzydkie części i takie tam szukanie pracy w działającym znakomicie jachcie (oprócz jednego silnika hydraulicznego). Kupuje komputer na e-baju i gdzieś znikają mi te wszystkie wieczory majowe. Szybko zleciał miesiąc w Newport. O tydzień opóźnia się nasz rejs na Bermude (gdzie właśnie właściciel chce mieć jacht teraz) ale wreszcie docieramy. I co? I wracam do Idy, ciągle siedzę na lotnisku, masuję szczękę, słucham Radiohead i leci. Jak zwykle... co teraz ???
Wielki, wielki znak zapytania ... bo nie mam zielonego pojęcia co teraz ...
Ok jeszcze tylko prześliznąć się z podwójnym bagażem ręcznym.
23 czerwca 2007 Dalej leci Radioherad w słuchawkach, jestem w Galway. Mieszkamy z Idą na poddaszu. Ona pracuje, ja szukam pracy. Jest piątek wieczór. Te kilka piosenek tak mi wszystko układa, że wydaje mi się że wszystko jest jakby wijącą się taśmą zawieszoną gdzieś w przestrzeni. I różne życia to różne taśmy, i tak sobie lecą, czasem się zaplączą, czasem są blisko innych, czasem zupełnie daleko ...