english version
Rozmiar: 29596 bajtów

         (text 2001 r.)Jednym z powodów, dla których wybrałem Akademię Morską w Gdyni była chęć opuszczenia domu, możliwość żeglowania po Zatoce i okazja do podróżowania po świecie, jaką podobno daje ta szkoła. Wszystko to udało mi się w mniejszym, lub większym stopniu zrealizować. Żyję' sobie kolejny już rok wśród rówieśników, do życia przygotowuje mnie "studenckie" twanie w akademiku i nie żałuję swojego wyboru. Dwa lata pływałem na 470 w YKP Gdynia, a teraz od czsu do czasu uda się zejść na wodę, tak więc nie zerwałem z jedną z moich pasji jaką jest żeglarstwo. Jeśli chodzi o naukę na naszej uczelni to pominę ten temat :). Jednak jedną z ogromnych zalet studiowania na Akademii Morskiej, jest możliwość odwiedzenia niektórych ciężko dostępnych zakątków świata. Ja miałem to szczęście odbyć dwa rejsy na Spitsbergen we wrześniu 2000 i 2001 roku. Obydwa wspominam bardzo dobrze. Może nie do końca sam rejs, ale trzydniowe pobyty na Polskiej Stacji Polarnej na Horsundzie.


          Horyzont II, był to nasz szkolny statek którym płynęliśmy. Oba rejsy zaczynały się na początku września. Statek w swej niewielkiej ładowni wiózł zaopatrzenie dla Polskiej Stacji a za drugim razem nawet paralotnię, którą odbyły się pierwsze loty tym latającym urządzeniem, nad tym obszarem. W pierwszych dniach rejsu po Bałtyku i przez cieśniny, z bunkrowaniem paliwa w Kopenhadze nie działo się nic specjalnego. Kilku chłopaków, którzy pierwszy raz znaleźli się na większej wodzie miało małe problemy, ale nie zakłócało to dość schematycznego życia na tak małym statku. Była nas około trzydziestka studentów. Każdy musiał przejść szkolenie na jednym z wielu miejsc pracy. Mieliśmy wachty zarówno w siłowni jak i na mostku. Pracowaliśmy w warsztacie, w kuchni i u bosmana. Ale mimo to było i tak wiele wolnego czasu. Rejs mijał spokojnie. Dalej, płynąc wzdłuż norweskich fiordów podziwialiśmy wspaniałe widoki i latające tuż nad falami ptaki. Ostatnie dni rejsu na Spitsbergen zawsze były najciekawsze. Płynęliśmy wtedy samotnie (pustka na radarze), a fale miotały naszym stateczkiem jak łupinką. Rekordowe przechyły (do ponad 30 stopni) sprawiały, że praca w kuchni, albo wachta na mostku, stawały się nie lada wyczynem. Mieliśmy nawet sytuację, że wiatr napierający z dość wielką siłą, na dużą powierzchnię statku, obrócił nami o 180 stopni. Trzeba się było rozpędzić porządnie z wiatrem, żeby znowu wrócić na poprzedni kurs.







          W końcu jednak na horyzoncie pojawia się upragniony Spitsbergen. Zatoka Horsund i Polska Stacja Polarna. Zaczyna się rozładunek. Naukowcy najbardziej cieszą się z dostawy piwa :). Czeka ich zimowanie. Kilka miesięcy bez słońca, muszą sobie jakoś radzić. Statek płynie dalej do Longyearbyen, ale jest opcja pozostania na stacji. Oczywiście nie wszystkich studentów to interesuje. Oni chcą do miasta gdzie sklepy i cywilizacja, a nie tutaj, gdzie pustka, kilka baraków, parę masztów, naokoło skały, trochę mchu, lodowatych strumyków, potężny lodowiec, żadnej drogi i do tego zimno. Krótko mówiąc zarąbiście. Zostałem bez namysłu. Zarówno za pierwszym razem, gdzie zostało ze mną 3 kumpli, jak i drugim (wtedy została nas szóstka).

          Życie na Polskiej Stacji Polarnej toczy się swoim rytmem. Ludzie żyjący tutaj muszą się doskonale rozumieć. Wiedzą, że mogą liczyć tylko na siebie. Są daleko od wszelakiej cywilizacji. Nie mają telewizji ani radia. Przez trzy dni w roku mogłem posmakować trochę tego życia. Wieczory spędzaliśmy na rozmowach i oglądaniu klasyki polskiego filmu, a w ciągu dnia chodziliśmy po okolicy. Na zewnątrz wychodziliśmy zawsze w grupie, każdy z nas miał strzelbę lub rakietnicę. W przypadku spotkania niedźwiedzia, których na całej wyspie żyje podobno tyle co ludzi, najpierw strzela się w jego kierunku rakietnicą, a dopiero później używa się strzelby (jedynie w obronie własnej) . Przykład siły niedźwiedzia, można podziwiać na samym budynku stacji. Otóż blacha, którą obłożony jest barak została z łatwością rozcięta, przez atakującego ją zwierze. Woleliśmy nie myśleć, co by się z nami stało, gdybyśmy wpadli w jego łapki. Wychodziliśmy na całe godziny to na lodowiec, to na pobliską górę Fugiel, albo do doliny nad jeziorko w poszukiwaniu reniferów. Chodziliśmy wiele po bezdrożach, przechodząc boso przez lodowate strumyki, czy niezdarnie poruszając się po wielkim lodowcu. Klimat jaki tworzy to miejsce jest związany zapewne z tym, że jest to niedostępny turystycznie teren i czuliśmy się jak pionierzy. Niestety po trzeciej nocy, wrócił nasz statek szkolny i musieliśmy wrócić do rzeczywistości. Opuścić tę niezwykłą krainę lodu, skały, olbrzymich mięsożernych ptaków, porośniętą sporadycznie kilkunastocentymetrowymi drzewami i wracać do domu. Po jedenastu dniach docieramy do Gdyni z wspaniałymi wspomnieniami i szczęściem zasuszonym na fotograficznym papierze.

              galeria foto