english version

         Problemem od dawna dręczącym mój umysł, jest odpowiedź na pytanie: 'Co decyduje o naszym życiu. Przypadek czy przeznaczenie ?'. Jak wiadomo każdy problem fizyczny jest rozwiązywany tą samą metodą. Najpierw seria doświadczeń, później wyciąganie wniosków i próba udzielenia odpowiedzi. Więc żeby dowiedzieć się kto 'pociąga za sznurki' postanowiłem wykonać serię badań, a później ewentualnie wyciągnąć jakieś wnioski. Dlatego istotą wszystkich moich podróży jest brak planu. Dzięki takiemu podejściu mam pewność, że los i przeznaczenie mają równe szanse. Idę tam gdzie mnie nogi poniosą (czasem ręce, gdy trzeba się wspinać), śpię gdy jestem zmęczony (a czasem gdy miejsce jest tak cudowne, że nie chcę iść dalej) i jem jak mi się chce jeść (jeśli jest co jeść). Nigdy nie wiem co przyniesie nowy dzień, dlatego mam wiele okazji, żeby rozmyślać nad tym, co spowodowało, że coś stało się tak, a nie inaczej. Dlaczego ? Przypadek ? Przeznaczenie? Jeszcze nie wiem, a doświadczenia są długie lecz niekoniecznie żmudne, więc może kiedyś dowiem się...


          Po zakończeniu zimowej sesji egzaminacyjnej 2003 i krótkim pobycie w domu, postanowiłem sobie przez tydzień odpocząć od naszej wspaniałej Akademii. Pojechałem w Tatry, co okazało się jednym z lepszych pomysłów mojego krótkiego jeszcze życia. Kilka tygodni temu wydarzyła się dość spora tragedia pod Rysami. Pod lawiną zginęło wielu młodych ludzi którzy próbowali wejść na Rysy. Ja codziennie sprawdzałem stronę TOPR, żeby zapoznać się z aktualnym stopniem zagrożenia i panującymi warunkami. W dzień wyjazdu był trzeci stopień i pochmurna pogoda. No ale nic to, po długiej podróży (z kilkugodzinnym postojem w Warszawie, gdzie pożyczyłem od Olki śpiwór, kijki i stuptuty - wielkie dzięki) dotarłem o piątej rano do Zakopanego. Od razu ruszyłem ambitnie w góry nie zatrzymując się w śpiącym jeszcze mieście. O 8 byłem już na hali Kondratowej. Świeciło piękne słońce, ale chmury niby gdzieś w oddali lecz zbliżały się powoli i nieubłaganie. No ale nic, przy schronisku zakładam cały sprzęt, dobywam kijki i ambitnie ruszam w stronę przełęczy pod Giewontem.

           Idę po głębokich do kolan śladach. Po około godzinie wędrówki okazuje się, że ślady się kończą, a moi poprzednicy zawrócili w tym momencie. No ale ja ambitnie próbuję przecierać szlak. Rezygnuję po 10 minutach kiedy okazuje się, że zapadam się w śnieg tak głęboki, że dopiero plecak mnie zatrzymuje. Szkoda. Tak chciałem wejść dzisiaj na Giewont. Postanawiam zawrócić i wejść na Kasprowy. Idzie się dobrze nartostradą przez las, którą nikt nie jeździ. Dopiero później wychodzę na zjazd z Kasprowego. Widoczność fatalna. Światło zupełnie rozproszone. Nie widać różnicy pomiędzy niebem a ziemią. Wszystko idealnie białe i mgliste. Ale docieram w końcu na szczyt, gdzie pomyka mnóstwo narciarzy. Odpoczywam. Schodzę do Czarnego Stawu Gąsienicowego, a później do Murowańca, gdzie nocuję. Wieczorem wysłuchuje jeszcze kursu lawinoznawczego, który prowadzi doświadczony ratownik TOPR (sam przeżył dwie lawiny). Dowiaduję się wielu ważnych rzeczy, o których wcześniej nie miałem pojęcia.


Rozmiar: 14071 bajtów


           Następnego dnia postanawiam, że spróbuje przejść przez przełęcz pod Zawrotem i przejdę do doliny Pięciu Stawów, ale na środku Czarnego Stawu Gąsienicowego stwierdzam, że pogoda jest do bani, szlak nie przetarty i nie mam większych szans przejść tamtędy. Schodzę więc na północ i postanawiam, że będę nocował dziś na dworzu i wypróbuję śpiwór Olki. Wcześniej jeszcze obcinam sobie włosy na Wielkim Kopieńcu (bez lusterka, ale nożyczki miałem). Nocuję na polanie pod tym szczytem, w jednej z drewnianych chatek (których jest tam kilka). Chatki nie mają okien i drzwi. Robi się ciemno i zimno. Ja po kolacji pakuję się we wszystkim co mam do śpiworka. Zasypiam dość szybko. Budzę się parę razy w nocy, ale jest w miarę ciepło. Dopiero rano budzę się wystraszony, bo nie czuję palców od stóp i nie mogę nimi ruszyć. Rozgrzewam je z 5 minut pocierając energicznie rękami. Jest lepiej, ale następny problem jest taki, że mi buty zamarzły (bo wieczorem były trochę mokre) i mam problem z włożeniem ich na nogi. W końcu jak udało mi się je włożyć, to musiałem znów ściągać, tak było zimno. No ale po godzinie walki jakoś ruszyłem.

           Dotarłem do kuźnic i chciałem narty wypożyczyć, żeby z Kasprowego zjechać, ale po chwili zastanowienia postanowiłem dalej ambitnie zaatakować. Przez cztery godziny przecierałem szlak na przełęcz pod Kopą Kondracką, wraz z dwoma maniakami gór z Zakopanego. No ale niestety musieliśmy się wycofać. Pot lał się z nas. Kawa zamarzała w butelce. Każdy krok był ogromnym wysiłkiem. Czasem zapadaliśmy się powyżej pasa, a nogi wplątywały się w kosodrzewinę. W rezultacie nocowałem w schronisku na hali Kondratowej.

           Następny dzień okazał się jednym z wspanialszych dni mojego życia. Rano próbowałem jeszcze raz zaatakować przełęcz pod Kopą, ale mgła i głęboki śnieg zawróciły mnie z powrotem. Zaatakowałem ponownie Kasprowy. Tuż przed szczytem okazuje się, że wychodzę z chmur. No coś niesamowitego, niepowtarzalnego, nie do opisania. No po prostu kosmos. Stoję na szczycie Kasprowego, chmury poniżej. Giewont wystaje jak wyspa z morza. Po chwili zastanowienia, zakładam raki i postanawiam granią dotrzeć na Świnicę. Idzie się rewelacyjnie. Śnieg w miarę twardy. Czasem lekko się zapadam, a czasem idę po zewnętrznej warstwie lodu. Na grani zwykle panują lepsze warunki jeśli chodzi o poruszanie się, jednak trzeba uważać na nawisy śnieżne i szybko zmieniające się warunki pogodowe. Wiatr na grani jest zwykle silniejszy i w złej pogodzie może być tam naprawdę niebezpiecznie.








           Jest już po 15 więc idę szybko. Wokoło wspaniałe widoki. Śpiewam sobie piosenkę zespołu raz, dwa, trzy ..."tu prawie niebo jest". Narciarze zostali daleko na Kasprowym. Idę coraz wyżej. Końcowy odcinek jest naprawdę niebezpieczny. Mocno wbijam przednie zęby raków i podpieram się kijkami jak tylko mogę. Cały zgrzany, ale szczęśliwy staję na szczycie. Zachód słońca. Wspaniała niezapomniana chwila. Robię zdjęcia. Czuję się maksymalnie szczęśliwy. Nie da się opisać tej chwili. No ale trzeba wracać. Niedługo zrobi się ciemno. Wracam po swoich śladach. Niebo robi się krwistoczerwone. Jest pięknie. Coraz ciemniej. Do Kasprowego dochodzę już z czołówką. Tu odpoczywam. Piję resztę barszczu przygotowanego rano. Smakuje bosko. Jest już zupełnie ciemno, bezwietrznie i cicho.

           Zakopane zostało w dole i wspaniale podświetla od spodu chmurę, która robi się czerwona. Do Murowańca schodzę w świetle reflektora ratraka, który szykuje nartostradę na dzień następny. Jestem potwornie zmęczony i głodny. Padam w schronisku na ławce. Jem, jem , jem, odpoczywam, wspominam to co przed chwilą przeżyłem. Około 22 wyruszam powoli do Zakopanego. Na dworze jest przepięknie. Gwiazdy świecą tak jasno, że wydaje się jakbym był bliżej nich. Wreszcie wchodzę z powrotem w chmury, które pływały sobie dużo niżej. Światło czołówki tworzy w tej mgle fajowy snop światła. Około trzeciej docieram na dworzec. O piątej mam pociąg. Wracam do Gdyni. Było cudownie...Czas wrócić do rzeczywistości.




Rozmiar: 1309 bajtów
          Granica pomiędzy odwagą, a szaleństwem jest bardzo wąska. Wydaje mi się, że pierwszy raz poważnie (na trzeźwo) ją przekroczyłem. Postaram się nigdy więcej tego nie zrobić, choć miło się to wspomina (miło to mało, to po prostu było wspanialsze przeżycie w moim życiu, a mało brakowało byłoby ostatnim).

Rozmiar: 21545 bajtów           Pojechałem w Tatry, ponieważ tam (trzeba wiedzieć gdzie i kiedy) można naprawdę poczuć wolność (standartowo to brzmi, ale tak jest naprawdę). Tatry centralne, a wiec okolice doliny Pięciu Stawów, są dla mnie przekreślone, ze względu na tłumy ludzi, wiec zacząłem od Tatr zachodnich, które są nie mniej atrakcyjne i również wysokie. Szedłem sobie dwa dni granią od godziny piątej do dwudziestej z zapasem żarcia i całym dobytkiem na plecach. Później skończył się szlak, (co nie jest dla mnie problemem, choć po dwóch godzinach przedzierania się przez dwumetrowa, gęstą kosodrzewinę stwierdziłem ze nigdy więcej nie zejdę ze szlaku), a co ważniejsze żarcie. Z ogromnym odciskiem od sandałów i echem w brzuchu zlazłem z gór. Bla bla bla. W Starym Smokowcu kupiłem przecenione o 50 % buty (made in Czech Republic) i po nocy na skoczni narciarskiej w Tatarskiej Łomnicy, stwierdziłem ze nie ma przeszkód, żeby zaatakować Gerlach (2655 m n.p.m.). Wcześniej chciałem wjechać na Łomnicki Szczyt (2630 m n.p.m., prawie dwa kilometry kolejką bez żadnego przęsła), ale bilet 400 koron, a kolejka (do kolejki) długa jak ślina po fancie, wiec ruszyłem na zachód.
           Jak wiadomo na Gerlach nie ma szlaku, a wejść można jedynie z przewodnikiem, który kosi mega kasę. Około godziny 17.30 po smacznym obiadku i z zapasem wody zacząłem iść granią na Gerlach z zamiarem nocowania gdzieś na grzbiecie (miałem nadzieje na pogodę i że znajdę kawałek prostego miejsca). Po drodze czekało mnie jeszcze chyba z sześć szczytów do pokonania i tyleż przełęczy, wiec po poprzednich doświadczeniach myślałem, że dotarcie na szczyt zajmie mi dwie godziny w dobrym tempie, czyli dotrę na zachód słońca na Gerlach.
           Jednym z moich marzeń od kilku lat jest siedzieć na jakimś odpowiednio wysokim szczycie i spoglądać na chmury od góry, cos wspaniałego (widziałem na pocztówce). Pech chciał ze podczas mej wspinaczki zaczęło padać, a droga stała się cholernie ciężka. Często musiałem się cofać, bo okazywało się ze droga jest nie o przejścia. Sam musiałem decydować którędy iść. Cały czas wypatrywałem strażników parku, (bo za taka wycieczkę płaci się ogromniaste kary). Skały były mokre i potwornie śliskie. Cały czas pomagałem sobie rękami. Jestem już na wysokości 2600 m. Nigdy tak wysoko nie byłem. Wszystko szło w miarę dobrze, przesuwałem się powoli i ostrożnie, ale wiedziałem, że dzisiaj już na Gerlach nie wejdę. Pogoda zaczęła coraz bardziej brykać. Zaczęło grzmieć i serce zaczęło mi szybciej bić.
           Nie wiem jak to się stało, ale chciałem sobie zrobić skróty do następnej przełęczy omijając jakiś szczyt. I tu zaczął się koszmar mojego życia. Od razu mówię, że na pewno nie jestem w stanie opisać tego, co wtedy przeżyłem, jak się czułem i co czułem. Droga stawała się coraz trudniejsza. Schodziłem w dół brzuchem do ściany, na samych czubkach palców u stóp i chwytałem się szczelin w skałach. Po dziesięciu minutach okazało się, że z powrotem (pod górę) już nie dam rady wejść, bo czasami zeskakiwałem (wisząc na rękach) na jakieś półki skalne. Okazało się, że do tej przełęczy, co chciałem sobie zrobić skróty też nie dojdę, bo miedzy nami jest potężny pionowy płat skalny. Pozostało tylko schodzenie (kontrolowane spadanie) w dół.
           Robiło się ciemno. Skały były mokre. Wiedziałem, że nie powinienem się śpieszyć, za wszelka cenę być opanowany i kontrolować każdy ruch. Jeden zły krok, albo chwycenie się jakiejś ruchomej skały mogło okazać się tragiczne w skutkach. Przede wszystkim, choć sytuacja była nie za ciekawa, zachować spokój, ale jak spowodowałem małą lawinę, (z którą mało nie zlecialem) to pierwszy raz w życiu dostałem sraczki z nerwów (nie ma się, czego wstydzić wydaje mi się).
           Poruszałem się powoli, ale byłem cały spocony, choć ciągle kropiło. Doszedłem do jakiegoś strumienia spływającego niemal pionowo po skalach i postanowiłem tamtędy schodzić, bo myślałem że woda żłobi skały i będzie łatwiej (o ja głupi głupek!). W pewnej chwili znalazłem się w sytuacji, która utkwi mi w pamięci do końca życia. Stoję na czubkach palców w jakimś zagłębieniu w skale, a rękami kurczowo trzymam się jakichś szczelin. Po wszystkim spływa strumyk wlewając mi się przez rękawy kurtki do środka i mocząc nogi. Okazuje się, że od tego miejsca zaczyna się mały wodospad, tworząc jakieś osiem metrów niżej mały stawik wielkości wanny. Musiałem szybko cos zrobić, bo wiedziałem że długo nie wytrzymam w tej pozycji. Postanowiłem zrzucić ciężki plecak z nadzieją, że uda mi się zejść jeszcze trochę.
           Zleciał do tego stawiku (dobrze ze nie dalej, bo już bym go pewnie nie odnalazł). Ja zszedłem jeszcze z trzy metry no i po postu był to kontrolowany upadek. Woda nie była głęboką ledwie po kolana, ale zamortyzowała upadek i to mnie uratowało. Dziękując bogu (jak trwoga to ...) za całe nogi ruszyłem dalej. Woda miała z siedem stopni, a ja byłem ciągle powyżej 2000 metrów. Kompletnie mokry, ale jakoś nie było mi zimno.
           Plecak namókł i był naprawdę bardzo ciężki, wiec wylałem zapasy wody i przywiązałem do plecaka linkę (miałem służyć do wiązania folii w razie deszczu), na której później chciałem opuszczać plecak w takich sytuacjach zamiast nim rzucać, mając świadomość, że w środku jest prawie cała butla z gazem (Bartek by mnie zabił za to), która może wybuchnąć od zderzenia ze skałami. Byłem potwornie wykończony, przecież szedłem dziś od świtu. Gdy znalazłem półkę skalna wielkości karimaty, postanowiłem ze tam zostanę i będę wzywał pomocy. Jedzenia miałem na trzy dni i już usiadłem zrezygnowany, gdy okazało się ze wylałem wodę (a bez niej nic nie zjem, bo mam sam ryz i makaron i ciacha afkors). No to mokry plecak na plecy i dalej w bok do strumyka. Dostrzegłem pewna szanse na zejście jeszcze kawałek w dół, no wiec znów ruszyłem. Teraz już nie miałem się gdzie zatrzymać, musiałem iść.
           Nie będę się już dłużej rozwodził na temat mej amatorskiej wspinaczki bez zabezpieczenia (a czasami mijałem zardzewiale haki alpinistów, za które można się pewnie chwycić), ale gdzieś tak jeszcze po 45 minutach walki dotarłem do żlebu, gdzie można już było czasami normalnie na stojąco iść. Było już prawie całkowicie ciemno. Musiałem znaleźć, choć kawałek miejsca do siedzenia i tu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Leżał ogromny głaz, który tworzył mały daszek a pod nim trzy płaskie kamienie, na których dało się rozłożyć karimatę. Okazało się ze oprócz pancza, które było dość szczelnie zawinięte w worek, wszystko jest mokre. Śpiwór też był partiami suchy. Cały czas grzmiało i znów zaczęło padać, (ale ja miałem "dach" nad głową).
           Potwornie zmęczony, obolały, z pozdzieranymi rękami, ogrzewając się przy butli gazowej przetrwałem do rana, dygocąc z zimna. Skoro świt ruszyłem dalej. Na mokrej mapie zorientowałem się gdzie jestem. Na końcu żlebowiska zaczęło się jeszcze trochę trudności. Jeszcze kilka razy opuściłem plecak na lince i po dwóch godzinkach byłem na szlaku. Uff. Nawet nie staram się przedstawić uczucia, które wtedy mnie ogarnęło. Śpiewałem: jestem, żyję i czuję, jak ptak wolny!. Następnie zjadłem sobie porządne śniadanko. Wiedziałem, że zimna noc w mokrym śpiworze nie ujdzie mi na sucho, (choć do zimna dosyć przywykłem). Rozbolała mnie głowa i brzuch (prawdopodobnie zatrułem się czymś, mogła to być woda z gór, bo deszcze padały i wypłukiwały syf z skał) i ogólnie byłem osłabiony. Nie miałem siły iść, ale jeszcze z 3,5 godziny szlakiem i byłem na Łysej Polanie.
           Na przejściu resztkami sił pchnąłem poloneza i w zamian za to para wioząca alkohol ze Słowacji zawiozła mnie do Zakopca. Tam rozpoczęła się zwała. Głowa mnie zaczęła boleć i zrobiło mi się niedobrze. Przetoczyłem zwałę na dworcu, przed pociągiem małe żyganko, potem straszliwe 14 godzin w pociągu (wypiłem półtora litra wody i wszystko zwymiotowałem). A teraz siedzę sobie na śluzie w Gryfinie i czekam na zachód słońca. Obok leży rowerek, słoneczko świeci, a ja wciąż nie wierze w to, co przeżyłem. Chyba od tej pory stanę się trochę innym człowieczkiem (a może i nie).



              galeria foto