Piąty
semestr miał się ku końcowi. Czas było przerwać zabawę w studenta
i sprawdzić się w realnym świecie. Ciekawiło mnie czy dam sobie radę
i czy samodzielnie podołam wyzwaniu, zostawiając wszystko za sobą. Mimo
wielu wątpliwości
chciałem spróbować i posmakować tego "dorosłego" życia, a jednocześnie
nie pozwolić, by mój ciągle młody jeszcze umysł, pełen wolności i szalonych
pomysłów, stał się dorosły. Żeby nie zmienić się pod wpływem nadmiaru
problemów i rozczarowań, których przecież nie ma w życiu studenta-marzyciela.
Na szczęście tak się nie stało, los się do mnie uśmiechnął i trafiłem
na największy żaglowiec świata. Większość chłopaków zaczynała szukać
szansy zatrudnienia w agencjach morskich znajdujących się na terenie
Trójmiasta. Wysłuchując opowieści, jak spławia ich kolejna sekretarka,
postanowiłem spróbować swego szczęścia na stronach internetowych. Wysłałem
około sześćdziesięciu aplikacji do różnych firm i agencji. No i po dwóch
tygodniach odezwała się do mnie pewna firma. Parę dni później, faksem
przychodzi kontrakt, ja podpisuję i odsyłam. Za 3 tygodnie lecę już
na Barbados, gdzie czeka mój statek, największy żaglowiec świata - Royal
Clipper. O godzinie czwartej czasu polskiego (po 23 godzinach podróży) docieram
na statek. Wygląda naprawdę imponująco dla kogoś zakochanego w żeglarstwie.
Jest ciemno, a jego pięć masztów, oblepionych żarówkami sprawia, że wygląda
on jak świąteczna choinka. Podchodzę zestresowany do trapu, marynarz
mierzy mnie wzrokiem, wyciąga rękę i mówi: "Welcome on a board".
Pracę zaczynam następnego dnia. Budzę się już na morzu. Mam ogromne szczęście, bo
trzeci mechanik to Polak - Sławek. Jest to dla mnie spore ułatwienie,
zwłaszcza dlatego, że mój angielski nie jest najlepszy. Przez pierwsze
dwa tygodnie pracuję z innym motorzystą, którego mam zastąpić. Poznaję
wszystkie systemy siłowniane, oraz swoje obowiązki. Jestem trochę wystraszony,
bo nie spodziewałem się, że będę sam pełnił wachtę w siłowni. Nie jestem
pewien czy dam sobie radę. Oczywiście oprócz pracy, nie zapominam
o wykorzystaniu sytuacji, że znalazłem się na Karaibach.
Miałem wtedy
dobrą wachtę (od 4 do 8 i od 16 do 20), i zawsze jak staliśmy w porcie
lub na kotwicy, ruszałem na podbój okolicy. Zaprzyjaźniłem się ze "sports
team'em", więc bez problemu pożyczałem sprzęt, i nurkowałem na
pobliskich rafach. Starałem się też (na ile czas pozwalał) zdobywać
najwyższe szczyty tych niewielkich malowniczych wysepek, oraz zagłębiać
się trochę w pełną życia dżunglę. Wykorzystywałem każdą wolną chwilę,
ale praca na wachty ma to do siebie, że co 8 godzin musisz być z powrotem
w siłowni.
Na początku nie mogłem przyzwyczaić się do panującego gorąca. W ciągu
pierwszych dwóch tygodni pozbyłem się całkowicie skóry na nosie, która
się zregenerowała dopiero dwa miesiące później, podczas krosingu przez
Atlantyk. Temperatura w siłowni też niczego sobie. Przy wykonywaniu nawet minimalnych prac, pot lał się ze mnie strumieniami.
Po prawie trzech miesiącach
kursowania pomiędzy karaibskimi wysepkami, przepływamy do cywilizacji. Przepłynięcie Atlantyku zajmuje nam dwa tygodnie.
Na Azorach (z powodów, o które wolałbym przemilczeć :) omal nie zostałem na brzegu, oglądając jak pięknie oświetlony Royal odpływa. Jednak wszystko skończyło się szczęśliwie.
W Europie panuje zupełnie inny klimat
niż na Karaibach. Tam było dziko, pełno lasów, niesamowicie błękitna, krystalicznie czysta woda i piaszczyste
plaże, a tutaj głównie duże porty i cywilizacja. Co dwa tygodnie byliśmy
w tym samym porcie, więc niektóre z miejsc znałem już na pamięć.
Załogę
tworzyło około dwudziestu narodowości i zdążyłem się z niektórymi zaprzyjaźnić
(oraz podszkolić mój tajlandzki). Było też kilku Polaków, w tym dwóch
młodych kadetów na pokładzie. Tak jak ja odbywali swoją praktykę
morską,
więc nie czułem się wyobcowany. Mimo wszystko, po czterech miesiącach
zacząłem się zastanawiać nad tym, co zostawiłem. W Polsce zaczynały się
wakacje. Okres, który zawsze kojarzy mi się z szaleństwem i wolnością.
A ja siedząc
w nocy w gorącej i głośnej siłowni nie mogę się nigdzie zerwać. Na szczęście
niemal codziennie staliśmy w porcie i jak tylko schodziłem na ląd i
statek znikał gdzieś za rogiem, zaraz zapominałem o tym i czułem się
świetnie.
Mój kontrakt zbliżał
się ku końcowi i skakałem z radości, gdy dostałem informację o dacie
mojego wyokrętowania. Wróciłem
do domu po 183 dniach na największym
żaglowcu świata. Myślę,
że sprawdziłem się na swoim stanowisku, bo drugi proponował mi przedłużenie
kontraktu, ale ja już myślałem tylko o powrocie. Został mi miesiąc wakacji,
a co najlepsze, nie jestem już ograniczony funduszami jak co roku. Muszę pojechać gdzieś wysoko w góry, odreagować...
Ani się spostrzegłem, a ląduję już w Warszawie z pełnym plecakiem muszli
i pierwsze co robię, to kupuję polskiego browarka, siadam pod pałacem
kultury i przyglądam się chłopakom wybierającym drobne z fontanny. Tutaj
to jest klimat... Dobrze, że już wróciłem...
|